Z Cristianem Diazem na szpicy oraz z Waldemarem Sobotą w miejsce wykartkowanego Sebastiana Mili rozpoczął Śląsk mecz z Arką. Na pozostałych pozycjach bez niespodzianek. To prognozowało, że wrocławianie powinni od początku zaatakować, ale... raczej w pierwszych minutach spotkania się do tego nie kwapili. Goście byli częściej przy piłce, próbowali budować akcje atakiem pozycyjnym. Na szczęście niewiele z tego wynikało, choć dwa razy w polu karnym Mariana Kelemena było groźnie.
Być może wpływ na senną grę wrocławian miała piknikowa atmosfera na trybunach. Zgodnie z zapowiedziami, w pierwszej połowie kibice nie prowadzili zorganizowanego dopingu. Ograniczyli się do kilku antyrządowych okrzyków albo dopingowania... Roberta Kubicy.
Gospodarze pierwszy strzał na bramkę Marcelo Moretto oddaliło dopiero w 13 min., ale uderzenie Marka Gancarczyka zostało zablokowane. To ożywiło graczy Śląska, bo w 17 min. groźnie z ostrego kąta uderzał Diaz. Przejęli oni inicjatywę na boisku i coraz śmielej atakowali. W 21 min. groźnie strzelał Piotr Ćwielong, a minutę później Gancarczyk. W obu przypadkach dobrze zachował się Moretto.
Później zaczęło z boiska wiać nudą, a piłkarze częściej po murawie spacerowali niż walczyli na całego. Lekką przewagę osiągnęli arkowcy, a najbliżej pokonania Kelemena był Filip Burkhardt, ale jego strzał w 34 min. minimalnie minął słupek wrocławskiej bramki.
Pierwsza część meczu pokazała, ile dla WKS-u znaczy Sebastian Mila. Bo właśnie z rozegraniem piłki podopieczni Oresta Lenczyka mieli największe problemy. Sobota starał się zastąpić „Milowego”, ale to, że nie jest on rozgrywającym, było widać aż nadto. Co prawda w Warszawie w meczu z Polonią Śląsk wygrał bez Mili, ale tam wrocławianie głównie się bronili i kontratakowali. W meczu z przedostatnią Arką, i to u siebie, wypadałoby atakować częściej niż od czasu do czasu. Zwłaszcza w meczu o wicemistrzostwo.
Na początku drugiej połowy wrócił na trybuny. A już w pierwszej akcji Śląsk zdobył gola. Najpierw piłkę wywalczył Gancarczyk, później nie dał sobie jej zabrać Sobota, w końcu przez gąszcz nóg gdyńskich obrońców w polu karnym przedarł się Diaz i technicznym starzałem dał gospodarzom prowadzenie. Szybko strzelony gol dodał wiatru w żagle podopiecznym Oresta Lenczyka. W 50 min. powinien być podyktowany rzut karny dla Śląska, po tym jak Emil Noll powalił w polu karnym Gancarczyka.
W 58 min. trener Arki rzucił wszystko na jedną szalę wprowadzając dwóch graczy ofensywnych, bowiem w Bełchatowie przegrywała Cracovia. A to oznaczało, że Arce do utrzymania wystarczał remis. Goście próbowali atakować, ale robili to bardzo nieporadnie. Śląsk z kolei mógł kontrować. I to jak! W ciągu trzech minut wrocławianie zdobyli dwa gole! Najpierw, w 63 min., przeprowadzili najpiękniejszą akcję meczu. Lewą stroną popędził Ćwielong i spod linii bocznej dośrodkował w pole karne do wbiegającego Diaza. Ten wyskoczył w górę i świetnym strzałem głową posłał kontrującą piłkę w długi róg bramki Moretto.
Trzy minuty później z kolei Śląsk wyprowadził akcję prawą stroną. Gancarczyk dograł do Ćwielonga, ten jednak nieczysto uderzył. Do wydawało się straconej piłki pognał Diaz, i po ogrania - dość szczęśliwym – jednego z obrońców, z najbliższej odległości ustrzelił hat tricka.
Na tym jednak nie koniec. W 82 min. Dariusz Sztylka z rzutu wolnego podwyższył wynik meczu na 4:0. Gości dobił... bramkarz Marian Kelemen, który w 85 min. wykorzystał rzut karny!