Takiej warowni jak wrocławskie więzienie nie powstydziliby się najlepsi średniowieczni architekci. Bo to na ich dziełach, a konkretnie na architekturze krzyżackich warowni wzorowali się projektanci zakładu, Max Leben i Henryk Butz. Zaprojektowali dwa potężne budynki, których jedyną ozdobą jest czerwona barwa cegły i nieliczne detale mające przywodzić na myśl średniowieczne warownie. Pierwsi osadzeni trafili tu w 1895 roku, kiedy ukończono budowę kompleksu. Wtedy więzienie miało statut aresztu śledczego oraz dla młodzieży. Cele dla mężczyzn zajmowały większy budynek wzniesiony na planie krzyża. Obok niego znajdował się - znacznie mniejszy - gamach przeznaczony dla kobiet. Do tego dochodziły jeszcze zabudowania administracyjne. Więzienie było zwyczajnym zakładem śledczym do czasu, gdy trafił do wrocławskich kazamat ich najsłynniejszy więzień, a właściwie więźniarka. W 1917 przywieziono tu przywódczynię niemieckich komunistów, Różę Luksemburg. A zaraz po niej, za działalność wywrotową, za kratki trafili jej towarzysze z partii. Osadzenie nie trwało jednak długo, w listopadzie następnego roku Wrocław ogarnęła fala rewolucji. Komendant zakładu w obawie przed szturmem robotników na więzienie nakazał uwolnić Róży Luksemburg. Jednak prawdziwie upiorną sławę obiekt zyskał w chwili wybuchu II wojny światowej. Wtedy przemianowano go na zakład karny, a co za tym idzie sposoby egzekwowania wyroków stały się bardziej drastyczne. Jako jeden z samodzielnych zakładów egzekucyjnych wykonywał kary śmierci przez ścięcie gilotyną. Gilotyny były dwie: elektryczna i ręczna. Choć dawniej kaci mówili, że topór, który strącił sto głów napił się dość krwi i nie powinien być dalej używany, to gilotyny z ulicy Kleczkowskiej znacznie przekroczyły tę liczbę. Stracono na nich 829 osób, głównie Polaków, Niemców i Czechów, ale też Francuzów, Holendrów, Włochów i Hiszpanów. Nie zawsze byli to przestępcy. Czasem wystarczyło drobne wykroczenie by trafić do celi, a później do sali straceń. Ostatnia egzekucja odbyła się w dniu kapitulacji wrocławskiej twierdzy, dosłownie na kilka godzin przed wkroczeniem armii radzieckiej do miasta. A gilotyny? Ta elektryczna została zdemontowana i wywieziona na wschód, gdzie do dziś jest eksponatem w Muzeum Ofiar Faszyzmu w Witebsku. Natomiast ostrze gilotyny ręcznej, która prawdopodobnie trafiła do muzeum w Kijowie, można zobaczyć na wystawie „1000 lat Wrocławia” w Pałacu Królewskim. Samo wiezienie przetrwało historyczne burze w niemal nienaruszonym stanie i do dziś pełni swoją pierwotna funkcję.