Zdaniem sąsiadów mieszkańcy lokalu, w którym wybuchł pożar, to dobrzy ludzie. Mieszkało tam dwóch braci: jeden żonaty, drugi kawaler. To samotny mężczyzna nadużywał alkoholu.
- Ostatnio nie golił się nawet - stwierdziła jedna z sąsiadek. - Sprowadzał też kumpli i razem pili. Szczególnie, gdy nie było jego brata z żoną, a wczoraj właśnie wyjechali. W czasie ich nieobecności palił w piecach tym, co mu wpadło w rękę, nawet plastikiem. Wszystkie pieniądze wydawał na alkohol. Wczoraj już do południa był pod wpływem promili i niewyraźnie mówił.
Wczorajszy dzień na długo zapisze się w pamięci mieszkańców. - Mnie wtedy nie było, ale rodzina ewakuowała się z kotem - powiedziała sąsiadka z innego piętra.
- Nagle usłyszałam łomotanie do drzwi - powiedziała mieszkanka. - Gdy poszłam otworzyć, cały przedpokój był czarny, a gdy odetchnęłam głębiej, zrobiło mi się słabo. W drzwiach stał jakiś mężczyzna. Nie poznałam go. Poprosił o latarkę i zaczął wyciągać z płonącego mieszkania chyba innego mężczyznę. Miał on całą osmaloną twarz. Mi kazał dzwonić na pogotowie i uciekać.
Z relacji świadków wynika, że służby przyjechały dość szybko. - Ja narzuciłam tylko kurtkę - kontynuuje relację sąsiadka. - Jedna z policjantek zauważyła moje lekkie ubranie i posadziła w radiowozie. Potem przeszłam do podstawionego autobusu. Do domu wróciłam koło 2, gdy już strażacy przewietrzyli moje mieszkanie. Wszystkie okna miałam pootwierane. A długo się z tym pożarem męczyli, nawet drabinę podstawiali. Z okien wydobywały się tylko czarne kłęby dymu. Gaz w kamienicy odłączyli, ale w ciągu nocy przywrócili dostawy. W mieszkaniu, które spłonęło, jeszcze długo słyszałam kroki. To pewnie policja sprawdzała ślady. Potem zaplombowali mieszkanie, ale dziś już są od rana.
Strażnik miejski, który zajmuje się tą dzielnicą, nie zanotował skarg na mieszkańców spalonego lokalu.
O pożarze na ul. Glinianej pisaliśmy w artykule: Jedna ofiara pożaru