Wieczór wydawców – imprezę rozrywkowo-integracyjną – organizuje się praktycznie podczas każdych targów książki. Pierwszego dnia wrocławskich (2 grudnia) podstawiono dla uczestników autokar, który zawiózł ich do centrum kultury „Agora”. Nowoczesnego, jeszcze pachnącego farbą, jest się czym pochwalić. Ale wydawcy po całym dniu pracy i trudzie dotarcia do Wrocławia, co spotęgowały zaśnieżone drogi, byli zbyt zmęczeni, żeby je oglądać. Wielu wbiło w fotel, gdy zobaczyli, co dzieje się na scenie. Aktorów zaproszono dobrych, m.in. Konrada Imielę i Sambora Dudzińskiego. Niestety, aktorzy występ potraktowali jak chałturę. - Jacyś księgarze przyjechali – poinformowali się przed występem. Pozostali nieświadomi do końca dla kogo grają. Bo nikt imprezy nie otworzył, nie przywitał zebranych, nie uświadomił aktorów, że mają przed sobą ludzi z całej Polski, bez których świat polskiej kultury byłby mizerny. I od których zależy, co tak naprawdę będą czytać Polacy. Za stoiska na wrocławskich targach zapłacili naprawdę duże pieniądze. Najmniejsze – raptem dwa metry kw. - to wydatek już 900 zł.
Aktorzy bawili się świetnie. Przyciągnęli do „Agory” swych przyjaciół. Cały stolik. Przyjaciele aktorów siedzieli też przy innych stolikach. Tak Imiela i spółka zapewnili sobie brawa, nawet okrzyk zadowolenia był. Zorganizowany. Kiedyś to się nazywała klaka (klaka – słowo pochodne od określenia klakier). Jak to przedstawienie wyglądało? Mężczyzna przebrany za kobietę wyszedł na scenę, po której się miotał. Dłubał w nosie, potem zagniatał ciasto, dmuchał mąką, wyległ jak długi, a reszta wyła, jak do księżyca, waliła w bębny. I jak mantrę śpiewała „prodiż”. Po jakimś czasie na scenę wkroczył mężczyzna z wielkim brzuchem po to, żeby wypić piwo. I zaczął się rozbierać. Publiczność zamarła. Z obrzydzenia. O to w sztuce pewnie chodziło. Miał być absurd. Ale absurdalnie znów nie było. Gdyby wyszedł na scenę dajmy na to osobnik kilka razy tłustszy i się rozebrał, i to samo zrobiła kobieta równie tłusta, byłoby przynajmniej, jak w cyrku. W cyrku z brodą, bo takie numery pokazywali jakieś sto czy dwieście lat temu.
Widzom musiało wystarczyć, że na widowni był prawdziwy Broda. Jarosław. Dyrektor odpowiedzialny we wrocławskim Urzędzie Miejskim za kulturę. Świetnie się bawił. A mnie zrobiło się głupio. Przed ludźmi z Polski. Przez głowę przeszła mi myśl, że z takim wodzem od kultury małe mamy szanse na bycie europejską stolicą kultury. Chyba że piwnej.