Na programach dotyczących przetrwania udzielane są liczne rady dotyczące zwiększenia swoich szans na przeżycie po wpadnięciu do rzeki skutej lodem. Pierwsza z nich dotyczy ograniczenia ruchów, by nie tracić więcej ciepła niż to konieczne. Po drugie próby samodzielnego wyjścia mogą tylko pogorszyć sytuację. Po trzecie - krzyczeć na pomoc.
- To bardzo ładnie wygląda w teorii, jednak ludzkie odruchy są inne - powiedział Remigiusz Adamańczyk, rzecznik prasowy komendanta miejskiego straży pożarnej we Wrocławiu. - Każdy człowiek będzie próbował się bronić. Jednoznacznie więc trudno powiedzieć, co trzeba zrobić. Osoby, które zauważą poszkodowanego, pod żadnym pozorem nie powinny wchodzić na lód. Najlepiej byłoby, gdyby rzuciły tonącemu jakąś gałąź lub linę. Jeśli już koniecznie muszą podejść do niego po lodzie, to najlepiej się czołgać. Wtedy powierzchnia nacisku się rozkłada i jest mniejsze prawdopodobieństwo, co nie oznacza, że nie ma go w ogóle, że pod ratującym lód się nie załamie.
Należy natychmiast wezwać straż pożarną. - Posiadamy odpowiednie drabiny i nurków, którzy mają zimowe skafandry - dodaje rzecznik. Wzywając nas należy dokładnie określić miejsce, gdzie znajduje się tonący. Nie muszę chyba dodawać, że im dokładniej, tym lepiej. Dobrze jeśli ktoś może również zasugerować drogę dojazdową, bo np. dobrze zna okolicę. Nasz dyżurny już będzie wiedział co robić.
Człowiek w wodzie o temperaturze bliskiej zera wychładza się w tempie ekspresowym. Już po minucie przebywania może dojść do migotania przedsionków, zwężenia naczyń krwionośnych i trudności z oddychaniem. Mamy tyle w mieście lodowisk, czy warto więc ryzykować?