- Mogłabym zamknąć ten bar, sprzedać lokum i pewnie zaraz powstałby tu kolejny bank. Tylko co się stanie z naszymi klientami? Emerytami, studentami, ludźmi, którzy mają 5 zł dziennie na obiad? – pyta pani Barbara, właścicielka baru Mewa we Wrocławiu. Co tak zniechęca restauratorkę do dalszego prowadzenia biznesu, skoro bar jest jednym z najpopularniejszych w mieście? Dotacje Ministerstwa Finansów, dzięki którym dania bezmięsne są tańsze i bardziej dostępne dla najuboższych.
W tym roku „Mewa” otrzymała o prawie 50 tysięcy złotych za mało i nie dość, że właściciele musieli wyłączyć z nowej listy dotacyjnej kolejne produkty, to w listopadzie ceny w barze pójdą w górę, a pani Barbara zapłaci rachunki z własnej kieszeni.
- Ja naprawdę rozumiem, że była powódź i rząd wydaje dużo na pomoc poszkodowanym, ale jednocześnie ceny żywności wzrosły, a nasze dotacje – nie! – dodaje.
Nie dotyczy to tylko baru „Mewa”, ale też innych największych barów mlecznych we Wrocławiu, bo to one potrzebują najwyższych dotacji. W przypadku „Mewy" zapotrzebowanie roczne to około 250 tysięcy zł.
Zarówno we wrześniu, jak i w październiku, pani Barbara wyłączyła z list dotacyjnych najdroższe lub najrzadziej używane produkty. Najpierw wykreślono koncentraty, przetwory owocowo-warzywne, przyprawy, pieczarka, sól, maggi i ocet. W następnym miesiącu dotacje nie obejmowały już masła, kefiru, oleju, margaryny, bułek, bułki tartej, warzyw suchych i owoców. W rezultacie ceny wyłączonych artykułów wzrosły o około połowę, a na liście produktów objętych dotacjami zostały tylko mleko, śmietana, twarogi, jaja, mąka, kasze, makarony, cukier, ziemniaki, mąka ziemniaczana, warzywa świeże, warzywa kiszone i mrożonki.
W praktyce zupa pomidorowa podrożeje z 1,41 zł na 2,11 zł, kotlet mielony 3,80 zł na 5,32 zł, schabowy z 6,39 zł na 8,95 zł, a naleśniki z 2,45 zł na 3,68 zł. Wyższe ceny będą obowiązywały w barach mlecznych przez cały listopad. W grudniu, kiedy ich właściciele otrzymają potwierdzenie, że otrzymają w styczniu kolejną dotację, wrócą do standardowych cen.
- W związku z tym, że zamknięto jeden z barów, dostaniemy dodatkowo jakieś 7-8 tysięcy, ale to i tak za mało. Tu pracuje 9 osób, trzeba zapłacić ZUS i wszystkie media – mówi pani Barbara.
- Ludzie muszą przecież coś jeść. Przychodzą do nas pary studenckie, które jeden obiad jedzą na pół. Niektórzy ludzie przechodzą na wegetarianizm z powodu braku pieniędzy. A potem się słyszy, że gruźlica szerzy się wśród studentów.